„Miasto
44” to film, który chciałam zobaczyć. Z drugiej strony obawiałam
się, że jako widz w cenie biletu dostanę festwial efektów
specjalnych z wielką szkodą dla fabuły. Wczoraj byłam w kinie i
na gorąco chcę podzielić się wrażeniami, a przy okazji jakoś
uporządkować swoje przemyślenia.
Towarzyszy
mi dziwne uczucie. Jakby film siedział pod czaszką i kołatał się
gdzieś w podświadomości. Może przez to, jakim był wojennym
widowiskiem. Nie znam realiów prawdziwego pola walki i trudno mi się
wypowiadać, czy zostało ono jak najdokładniej odwzorowane na
ekranie. Sądząc po paru scenach, które chcę omówić później,
nie do końca. Z drugiej jednak strony było to wiarygodne o tyle, że
pozwoliło mi uświadomić sobie, jakim piekłem jest wojna.
Pomyślałam sobie mimowolnie: „To niemożliwe, żeby to powstanie
ktoś przeżył”. To oczywiście nieprawda, jednak spektakularność
ujęć bitewnych pozwala choć w nikłym stopniu zdać sobie sprawę,
przez co ci ludzie przeszli.
Żeby
jednak nie było doskonale, pojawiły się sceny, które, nie tylko w
moim odczuciu, nijak się miały do wojennej rzeczywistości.
Trafiona pociskiem czołgu dziewczyna nie zostaje rozerwana, widać
tylko ranę brzucha. Wybuchający w kanale granat nie robi wielkiej
krzywdy stojącej blisko bohaterce, choć to przecież zamknięte i
wąskie pomieszczenie. To dziwne, że Komasa pozwolił sobie na takie
potknięcia, tym bardziej, że nie robił tego filmu sam i na pewno
miał sztab stosownych konsultantów. Poza tym w innych sytuacjach
wykazał się dbaniem o odtworzenie realiów. Mam tu na myśli
chociażby scenę, w której dowódca oddziału nakazuje przełożyć
opaski AK z lewego ramienia na prawe. Takie wydarzenie rzeczywiście
miało miejsce, po tym jak Niemcy wysyłali swoje oddziały przebrane
za powstańców i atakowali z zaskoczenia, już po polskiej stronie.
Aby rozpoznać przebierańców, zarządzono zmianę ręki, na której
noszono opaskę.
Być
może teraz trochę odbiegnę od samego filmu, ale to, co widziałam
na ekranie, skłoniło mnie do pewnych refleksji. Patrzyłam na
wyposażenie bohaterów i pomyślałąm sobie, jakie to okropne, że
dowódcy AK zdecydowali się rozpocząć powstanie przy tak
miażdżącej przewadze wroga. Oni nie podjęli działań, co
do których istniało ryzyko, że się nie powiodą. Podjęli
działania, dla szczęsliwego zakończenia których trzeba było
cudu, albo nawet ich serii. Zdecydowali się posłać do walki ludzi
słabo uzbrojonych, nie tylko pod względem ilości broni, ale
również jej rodzaju. Nie dysponowaliśmy niczym, co mogłoby
uchronić nas przed nalotami. Prymitywne butelki z benzyną i
zrzutowe piaty miały wystarczyć za cały arsenał przeciwpancerny.
Nie zgromadzono nie tylko odpowiednich zapasów broni, ale również
żywności. Ktoś może powiedzieć, że nie spodziewano się, że
powstanie tyle potrwa. Uważam jednak, że dowództwo AK miało
obowiązek orientować się, jakimi siłami dysponuje i że nie są
one w stanie zdobyć strategicznych celów, które były niezbędne
dla zwycięskiego zakończenia powstania. O godzinie W zadecydowali
przecież zawodowi wojskowi, którzy powinni wiedzieć, jakie będą
tego konsekwencje.
Również
po projekcji przyszła mi do głowy inna myśl. Gdy byłam dużo
młodsza, zastanawiałam się, jak ktoś może dzielić ludność
Warszawy na wojsko i cywili. Patetycznie mówiłam: „Walczyła cała
stolica i wszyscy byli jakoś zaangażowani w walkę”. W pewnym
sensie tak było, choć teraz nie trzeba mi tłumaczyć różnicy
między jednymi i drugimi. Wczoraj jednak pomyślałam, że połowa
tego, co nazywamy wojskiem, Armią Krajową, to przecież byli
cywile, młode chłopaki, którym za całe wojskowe przeszkolenie
musiały starczyć niedzielne wyjazdy za miasto, żeby trochę
postrzelać. Myślę, że dowództwo dokładało wszystkich starań,
żeby w istniejących warunkach tych ludzi jak najlepiej przeszkolić,
jednak nie sądzę, by to wystarczyło, dla zrobienia z tej młodzieży
żołnierzy.
Wracając
do filmu. Obok mocnych, miał on niestety i słabe strony. Przede
wszystkim historia głównych bohaterów jest niespecjalna. Stefan i
Biedronka poznają się podczas pracy w konspiracji, do której on
zostaje wciągnięty niejako mimochodem. Powoli rodzi się między
nimi uczucie, które zostanie poddane próbie podczas walk, które
wybuchają w mieście. Początkowo nic nie zappowiada gehenny, jaką
będą musieli przejść. Uczestniczą w pierwszych walkach i
euforii, jaka wybucha na ulicach. Śpiewają, tańczą, budynki są
biało-czerwone od wiszących flag. Ten nastrój jednak szybko
pryska, podobnie jak złudzenie, że Niemców uda się szybko i łatwo
pokonać. W tym miejscu muszę oddać sprawiedliwość Komasie,
któremu udało się uniknąć patosu. Jego bohaterowie to nie tylko
natchnieni patrioci, którzy w uniesieniu gotowi są ginąć za
ojczyznę. Wśród powstańców są tacy, którzy zdają sobie sprawę
z sytuacji i mówią to wprost: Niemcy są za silni, by walki
skończyły się w kilka dni; nie ma co liczyć na pomoc Rosjan, to
naiwność. Nie zmienia to jednak faktu, że główni bohaterowie są
nijacy. Stefan sprawia wrażenie, jakby był ciągle zagubiony –
przynajmniej przez większą część filmu. Mówiąc dosadniej: brak
mu przysłowiowych cojones.
To plus, że do filmu zaangażowano młodych aktorów, których
twarze się są ograne, ale obawiam się, że nie dostali oni szansy,
by w pełni zaprezentować swe umiejętności. Za słaby scenariusz
po prostu.
Najsłabszą
stroną filmu są jednak kiczowate sceny, które
zostaly wplecione nie wiadomo po co. Pasują
do całości jak kwiatek do kożucha. Mam tu na myśli trzy momenty
slow motion: kiedy
zakochani przeskakują wyrwę w murze pod obstrzałem i w połowie
skoku zaczynają się całować, a kule kreślą łuki, by ich
ominąć; kiedy Stefan biegnie przez cmentarz (do muzyki Dziwny
jest ten świat Niemena!) i znów
kule się go nie imają i wreszcie podczas sceny seksu, do której
reżyser dobrał dubstep. Te sceny były tak od czapy, że po prostu
musiałam zacząć się śmiać. Nie wiem, co Komasa chciał przez to
pokazać. Najpierw pomyślałam, że po prostu sobie kpi z widza.
Może chciał stworzyć bajeczkę dla dużych dzieci? Po
prostu kicz.
Jakie
zatem są moje ogólne wrażenia? W pewnym sensie cieszę się, że
zobaczyłam ten film. Chociażby ze względu na refleksje, które u
mnie wywołał. Poczułam nawet namiastkę strachu. Tego okropnego
strachu, jaki musiał towarzyszyć
warszawiakom, kiedy nie wiedzieli, czy zaraz nie zginą od kuli lub
pod gruzami czegoś, co kiedyś było domem. Niektórzy
nie mogli zrobić nic poza bezczynnym na tę śmierć czekaniem w
piwnicach. Zdażają się sceny, w których napięcie jest tak duże,
że człowiek niemal wychodzi ze skóry. Ale jak na osiem lat pracy
nad filmem, to jednak trochę za mało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz