środa, 1 października 2014

Miasto 44 - garść refleksji

     „Miasto 44” to film, który chciałam zobaczyć. Z drugiej strony obawiałam się, że jako widz w cenie biletu dostanę festwial efektów specjalnych z wielką szkodą dla fabuły. Wczoraj byłam w kinie i na gorąco chcę podzielić się wrażeniami, a przy okazji jakoś uporządkować swoje przemyślenia.
   Towarzyszy mi dziwne uczucie. Jakby film siedział pod czaszką i kołatał się gdzieś w podświadomości. Może przez to, jakim był wojennym widowiskiem. Nie znam realiów prawdziwego pola walki i trudno mi się wypowiadać, czy zostało ono jak najdokładniej odwzorowane na ekranie. Sądząc po paru scenach, które chcę omówić później, nie do końca. Z drugiej jednak strony było to wiarygodne o tyle, że pozwoliło mi uświadomić sobie, jakim piekłem jest wojna. Pomyślałam sobie mimowolnie: „To niemożliwe, żeby to powstanie ktoś przeżył”. To oczywiście nieprawda, jednak spektakularność ujęć bitewnych pozwala choć w nikłym stopniu zdać sobie sprawę, przez co ci ludzie przeszli.
     Żeby jednak nie było doskonale, pojawiły się sceny, które, nie tylko w moim odczuciu, nijak się miały do wojennej rzeczywistości. Trafiona pociskiem czołgu dziewczyna nie zostaje rozerwana, widać tylko ranę brzucha. Wybuchający w kanale granat nie robi wielkiej krzywdy stojącej blisko bohaterce, choć to przecież zamknięte i wąskie pomieszczenie. To dziwne, że Komasa pozwolił sobie na takie potknięcia, tym bardziej, że nie robił tego filmu sam i na pewno miał sztab stosownych konsultantów. Poza tym w innych sytuacjach wykazał się dbaniem o odtworzenie realiów. Mam tu na myśli chociażby scenę, w której dowódca oddziału nakazuje przełożyć opaski AK z lewego ramienia na prawe. Takie wydarzenie rzeczywiście miało miejsce, po tym jak Niemcy wysyłali swoje oddziały przebrane za powstańców i atakowali z zaskoczenia, już po polskiej stronie. Aby rozpoznać przebierańców, zarządzono zmianę ręki, na której noszono opaskę.
     Być może teraz trochę odbiegnę od samego filmu, ale to, co widziałam na ekranie, skłoniło mnie do pewnych refleksji. Patrzyłam na wyposażenie bohaterów i pomyślałąm sobie, jakie to okropne, że dowódcy AK zdecydowali się rozpocząć powstanie przy tak miażdżącej przewadze wroga. Oni nie podjęli działań, co do których istniało ryzyko, że się nie powiodą. Podjęli działania, dla szczęsliwego zakończenia których trzeba było cudu, albo nawet ich serii. Zdecydowali się posłać do walki ludzi słabo uzbrojonych, nie tylko pod względem ilości broni, ale również jej rodzaju. Nie dysponowaliśmy niczym, co mogłoby uchronić nas przed nalotami. Prymitywne butelki z benzyną i zrzutowe piaty miały wystarczyć za cały arsenał przeciwpancerny. Nie zgromadzono nie tylko odpowiednich zapasów broni, ale również żywności. Ktoś może powiedzieć, że nie spodziewano się, że powstanie tyle potrwa. Uważam jednak, że dowództwo AK miało obowiązek orientować się, jakimi siłami dysponuje i że nie są one w stanie zdobyć strategicznych celów, które były niezbędne dla zwycięskiego zakończenia powstania. O godzinie W zadecydowali przecież zawodowi wojskowi, którzy powinni wiedzieć, jakie będą tego konsekwencje.
     Również po projekcji przyszła mi do głowy inna myśl. Gdy byłam dużo młodsza, zastanawiałam się, jak ktoś może dzielić ludność Warszawy na wojsko i cywili. Patetycznie mówiłam: „Walczyła cała stolica i wszyscy byli jakoś zaangażowani w walkę”. W pewnym sensie tak było, choć teraz nie trzeba mi tłumaczyć różnicy między jednymi i drugimi. Wczoraj jednak pomyślałam, że połowa tego, co nazywamy wojskiem, Armią Krajową, to przecież byli cywile, młode chłopaki, którym za całe wojskowe przeszkolenie musiały starczyć niedzielne wyjazdy za miasto, żeby trochę postrzelać. Myślę, że dowództwo dokładało wszystkich starań, żeby w istniejących warunkach tych ludzi jak najlepiej przeszkolić, jednak nie sądzę, by to wystarczyło, dla zrobienia z tej młodzieży żołnierzy.
     Wracając do filmu. Obok mocnych, miał on niestety i słabe strony. Przede wszystkim historia głównych bohaterów jest niespecjalna. Stefan i Biedronka poznają się podczas pracy w konspiracji, do której on zostaje wciągnięty niejako mimochodem. Powoli rodzi się między nimi uczucie, które zostanie poddane próbie podczas walk, które wybuchają w mieście. Początkowo nic nie zappowiada gehenny, jaką będą musieli przejść. Uczestniczą w pierwszych walkach i euforii, jaka wybucha na ulicach. Śpiewają, tańczą, budynki są biało-czerwone od wiszących flag. Ten nastrój jednak szybko pryska, podobnie jak złudzenie, że Niemców uda się szybko i łatwo pokonać. W tym miejscu muszę oddać sprawiedliwość Komasie, któremu udało się uniknąć patosu. Jego bohaterowie to nie tylko natchnieni patrioci, którzy w uniesieniu gotowi są ginąć za ojczyznę. Wśród powstańców są tacy, którzy zdają sobie sprawę z sytuacji i mówią to wprost: Niemcy są za silni, by walki skończyły się w kilka dni; nie ma co liczyć na pomoc Rosjan, to naiwność. Nie zmienia to jednak faktu, że główni bohaterowie są nijacy. Stefan sprawia wrażenie, jakby był ciągle zagubiony – przynajmniej przez większą część filmu. Mówiąc dosadniej: brak mu przysłowiowych cojones. To plus, że do filmu zaangażowano młodych aktorów, których twarze się są ograne, ale obawiam się, że nie dostali oni szansy, by w pełni zaprezentować swe umiejętności. Za słaby scenariusz po prostu.
     Najsłabszą stroną filmu są jednak kiczowate sceny, które zostaly wplecione nie wiadomo po co. Pasują do całości jak kwiatek do kożucha. Mam tu na myśli trzy momenty slow motion: kiedy zakochani przeskakują wyrwę w murze pod obstrzałem i w połowie skoku zaczynają się całować, a kule kreślą łuki, by ich ominąć; kiedy Stefan biegnie przez cmentarz (do muzyki Dziwny jest ten świat Niemena!) i znów kule się go nie imają i wreszcie podczas sceny seksu, do której reżyser dobrał dubstep. Te sceny były tak od czapy, że po prostu musiałam zacząć się śmiać. Nie wiem, co Komasa chciał przez to pokazać. Najpierw pomyślałam, że po prostu sobie kpi z widza. Może chciał stworzyć bajeczkę dla dużych dzieci? Po prostu kicz.
     Jakie zatem są moje ogólne wrażenia? W pewnym sensie cieszę się, że zobaczyłam ten film. Chociażby ze względu na refleksje, które u mnie wywołał. Poczułam nawet namiastkę strachu. Tego okropnego strachu, jaki musiał towarzyszyć warszawiakom, kiedy nie wiedzieli, czy zaraz nie zginą od kuli lub pod gruzami czegoś, co kiedyś było domem. Niektórzy nie mogli zrobić nic poza bezczynnym na tę śmierć czekaniem w piwnicach. Zdażają się sceny, w których napięcie jest tak duże, że człowiek niemal wychodzi ze skóry. Ale jak na osiem lat pracy nad filmem, to jednak trochę za mało.

niedziela, 28 września 2014

Twarzą w twarz z królami - Poczet władców polskich Jana Matejki


     „Poczet królów polskich” Jana Matejki znany jest chyba każdemu Polakowi. Brzmi to nieco patetycznie, jednak trudno zaprzeczyć, że matejkowskie wizerunki władców najczęściej spotykamy w podręcznikach szkolnych czy też opracowaniach popularnonaukowych. I właśnie w takiej postaci je znamy – jako niewielkie reprodukcje, zamieszczone na kartach książek. Tegoroczna jesień przyniosła okazję, by prace malarza obejrzeć w oryginalach. Rysunki przechowywane są na co dzień we wrocławskim Muzeum Narodowym. Próżno ich jednak szukać wśród stałych wystaw. Ze względu na wielką wrażliwość na światło, pokazywane są bardzo rzadko – ostatni raz w 1996 roku. Jeśli zatem okazja ich zobaczenia zdarza się raz na 18 lat, czy można z niej nie skorzystać?
     Byłam mile zaskoczona, że na wystawę nie obowiązują osobne bilety. Za 10 zł ( cena studencka) można obejrzeć wszystkie ekspozycje Muzeum Narodowego. Jak ktoś jest uparty, to może nawet zawędrować na samą górę, by zobaczyć współczesną sztukę polską. Wśród wielu przerażających dzieł (tkaniny Abakanowicz!), które dla mnie mają niewiele wspólnego ze sztuką, można tam zobaczyć popiersie Piłsudskiego autorstwa E. Wittiga i Kormorana M. Gross. Zachwycam się rzeźbą w tym stylu, więc nie mogłam o niej nie wspomnieć.
     Wracając do Matejki. Rysunki wyeksponowane są w sali na drugim piętrze. Malarz wykonał je pod koniec życia (1891-1893), na zamówienie wiedeńskiego wydawcy szykującego ilustrowaną historię Polski. Każdej postaci nadał indywidualne rysy, mające odzwierciedlać jej charakter. Sporo wysiłku włożył w to, aby detalicznie i dokładnie przedstawić stroje i przedmioty, z jakimi sportretował władców. Jeśli pozwalały na to źródła ikonograficzne, wiernie odtwarzał twarze panujących. Tak było w przypadku Kazimierza Wielkiego. Artysta skorzystał z wizerunku na nagrobku ostatniego Piasta, otwarcia którego był zresztą świadkiem. Czasem jednak Matejko zmuszony był do korzystania ze współczesnych mu modeli – patrząc na Zygmunta Starego widzimy w rzeczywistości proboszcza Smoczyńskiego z Tenczynka, a zamiast Jadwigi – żonę artysty. Przekaz źródłowy nie miał znaczenia w przypadku portretowania Dobrawy. Matejko odrzucił opis pozostawiony przez niemieckiego kronikarza, który nie miał zbyt pochlebnego zdania o Mieszkowej żonie. Sam uważał, że pozycja, jaką miał książę wobec cesarza, a także znawstwo kobiecej urody, pozwoliłyby mu uniknąć brzydkiej małżonki. Trudno mi było nie uśmiechnąć się, kiedy czytałam o tym w jednodniówce wydanej z okazji wystawy. Jeśli bowiem cenimy Mieszka I jako polityka, to oczywistym jest dziś dla nas, że przy wyborze żony kierował się interesem politycznym swojego państwa, a nie wrażeniami estetycznymi.
     Oglądając Poczet miałam dziwne uczucie. Niby wszystkie te postacie znałam już wcześniej i wiedziałam, jak wyobraził je sobie Matejko. A jednak spojrzeć na nie z bliska – to coś zupełnie innego. Byłam zafascynowana patrząć na twarze naszych władców. Szczególnie spodobał mi się Kazimierz Odnowiciel, Władysław Laskonogi i Konrad Mazowiecki. O Władysławie Warneńczyku pomyślałam, że jego typ urody mógłby podobać się i dzisiaj. Zaskoczył mnie Jan Olbracht. Z bliska widoczne są jego spuchnięte oczy i szrama na policzku – owoce nocnego trybu życia króla. W książkach wyglądał jednak na stateczniejszego. W duchu uśmiechnęłam się na widok Michała Korybuta Wiśniowieckiego. Ma taką śmieszną, jakby trochę wystraszoną, dziecięcą buźkę. Siedzi grzecznie, ze splecionymi rękami i złączonymi kolankami. Czy Matejko mógł jaśniej pokazać, że syn zupełnie nie wdał się w swojego sławnego ojca?
     Wystawę uzupełniają informacje o insygniach koronnych i innych „rekwizytach”, w jakie malarz wyposażył władców. Wśród nich medalion Zygmunta Starego czy ulubiona zawieszka Anny Jagiellonki. Artysta widział je jeszcze na własne oczy, nam taką możliwość odebrała druga wojna światowa, podczas której wspomniane przedmioty zaginęły. Na szczęście część wykorzystanych do rysunków elementów ubioru, uzbrojenia itp. dotrwała do naszych czasów i znajduje się w Domu Matejki w Krakowie. Zachciało mi się bardzo zobaczyć je podczas mojej następnej wyprawy do tego miasta, trzeba będzie zatem prędzej czy później takową przedsięwziąć.
     Myślę też o przeczytaniu biografii artysty, bo właściwie nic o nim nie wiem. A to jednak wielkie nazwisko w naszej kulturze, niezależnie od tego, jaką krytykę może dziś budzić jego styl. Oczywiście do obejrzenia wystawy w naszym Muzeum Narodowym zachęcam z całego serca – nie wiadomo, kiedy taka okazja wydarzy się ponownie :)